Pieszo przez polskie góry
Poznaniak Wojciech Rosik jest w trasie już dwa tygodnie. Zaczął w Bieszczadach,
teraz idzie przez Beskid Niski. Zamierza pokonać cały odcinek graniczny
w polskich górach. O przebiegu wyprawy pisze w korespondencji
Długo i pieczołowicie przygotowywana wyprawa wreszcie
ruszyła. W końcu czerwca znaleźliśmy się w Ustrzykach Górnych (Ewa Polańska
z Warszawy, Jan Bałdys z Jawora i Wojciech Rosik z Poznania), l lipca, zgodnie
z wcześniejszymi ustaleniami, udaliśmy się do dyrekcji Bieszczadzkiego Parku
Narodowego, by uzyskać zgodę na przejście przez tereny parku. Po dwóch godzinach
oczekiwania zjawił się dyrektor Wojomir Wojciechowski. Po krótkiej, ale rzeczowej
rozmowie, której początek był mało obiecujący, otrzymaliśmy zgodę.
Do Sianek, stanowiących ostatni dostępny dla zwykłego turysty punkt
w tej części Bieszczad, dotarliśmy samochodem BPN. l lipca o godz. 10.40
rozpoczęła się przygoda. Wkroczyliśmy w świat niedostępny dla turystów. Jakie
to szczęście, że jest jeszcze taki świat!
Wąska ścieżka
wiła się grzbietem granicznym. Szliśmy od słupka do słupka. Las (buczyna
karpacka) dawał chłód i chronił przed silnym wiatrem. Wyjściu na połoninę
towarzyszyło piekące słońce i porywisty, zachodni wiatr. Wiatr giął trawy,
które ciągle kłaniały się idącym granią członkom wyprawy. Pragnęliśmy być
w tym miejscu. Piękne chwile mają to do siebie, że trwają krótko, ale na
długo zapadają w pamięć. To była jedna z tych chwil.
Pierwszy dzień wycieczki zakończyliśmy bardzo późno. W bazie byliśmy
o godz. 22.35. Przed północą udzieliłem miniwywiadu dla radia. Długo w nocy
nie mogłem zasnąć, to był superdzień.
Potem były: Połonina Caryńska i Wetlińska i szczyty głównej grani
tej części Bieszczad - Wierch nad Łazem i Wysoki Groń. Cały czas towarzyszyła
nam dobra pogoda. Szlak graniowy to lasy, krzewy i wysokie trawy. Miejsc
otwartych, żeby pooglądać widoki, było niewiele. Na szlaku turystów niewielu.
Spotkaliśmy dwóch Słowaków malujących słupki graniczne i dwóch funkcjonariuszy
służby granicznej, bardzo uradowanych na widok człowieka.
Następnie przekroczyliśmy Przełęcz Łupkowską - granicę pomiędzy
Beskidami Wschodnimi i Zachodnimi. Przy okazji uwaga dotycząca znakowania
szlaków: całe Bieszczady przeszliśmy bez najmniejszych problemów, kłopoty
pojawiły się dopiero pod koniec siódmego dnia, w trakcie zejścia z grani
głównej do Barwinka. Schodziliśmy podczas upiornej burzy z piorunami. W pewnym
momencie zatrzymaliśmy się. - Gdzie jest kolejny znak? - pytaliśmy się nawzajem.
Było późno i ciemno. Latarkami czołowymi omiataliśmy kolejne drzewa, ale
nie było śladu znaku. Postanowiliśmy iść na azymut. Igła kompasu wyznaczała
jedynie słuszny kierunek. Przedzieranie się z ciężkimi plecakami przez gęste
poszycie leśne nie sprawiało przyjemności. Woda wciskała się wszędzie, kolce
raniły ręce i nogi. Wreszcie wyszliśmy na otwarty teren. Zmierzaliśmy ku
dolinie, by po chwili dojść do terminalu tirów w Barwinku. Uff - udało się.
Pragnęliśmy jednego - przebrać się w suche ciuchy i spać. Kłopot
sprawiło nam znalezienie noclegu. Wylądowaliśmy w końcu u miłych ludzi na
sianie w stodole. Po poprzednim noclegu w Jasielu, gdzie spaliśmy na polu
namiotowym bez śpiworów i karimat, ten wydał nam się prawdziwym luksusem.
Beskid Niski (bo teraz w nim jesteśmy) to raj dla turysty, który
szuka spokoju, dzikości i możliwości sprawdzenia siebie na długich trasach
(ponad 8 godzin dziennie). Gorąco polecam.
WOJCIECH ROSIK
PS Pozdrawiam Czytelników "Gazety Wyborczej " - trzymajcie za mnie kciuki.
Jestem jedyną osobą w całym towarzystwie wyprawy, która do tej pory przeszła
w całości wszystkie wyznaczone odcinki.
Wojciech Rosik
Gazeta Wyborcza z dnia 13 lipca 2002